środa, 13 stycznia 2016

Boże Narodzenie i Casino

Święta, święta i po świętach. Nawet już po Nowym Roku. Czas płynie nieubłaganie szybko. Dla mnie to nawet dobrze, bo zmiany mi się szykują, więc trochę liczę dni.
Pewnie wiele z Was zastanawia się, co ma Boże Narodzenie do kasyna. Ano ma: po prostu można ten świąteczny czas spędzić w takim właśnie przybytku zabawy. Być może w wielu głowach się to nie mieści, ale w mojej zmieściło się natychmiast, kiedy moja siostra ze szwagrem zadzwonili i złożyli mi taką propozycję.
Z powodu tego, że jestem bardzo daleko od niemal całej mojej rodziny, a także dlatego, że poprzednie moje Święta były dość traumatyczne, chciałam je spędzić w bardzo odmienny sposób, niż zwykle. Wtedy przyszła propozycja. Ale żeby nie było... świąteczny bigos, pierogi, barszczyk i sernik przygotowałyśmy i zabraliśmy wszystko ze sobą. Siostra postarała się także o opłatek.
Już 22 grudnia zapakowaliśmy świąteczne wiktuały, prezenty, ciuchy i ruszyliśmy w drogę.


Celem było miasteczko Battle Creek w stanie Michigan. W sumie nie daleko, bo jakieś 3 godziny jazdy autostradą. Tak na marginesie, jeśli komuś się zdaje, że drogi w Ameryce są znakomite, to się myli. Choć jednak  nie mogę się wypowiadać: "w Ameryce", bo tak naprawdę cóż ja mogę wiedzieć nie podróżując prawie w ogóle, może więc powinnam powiedzieć, że te, po których miałam przyjemność jeździć. Natomiast jakość  autostrady z Chicago do Michigan była wręcz beznadziejna. Przypominała dość mocno odcinek naszej A18 do A4 z Olszyny do Legnicy. Spytałam siostry czy wszystkie  autostrady wyglądają jak ta?  Odpowiedziała, że ta, którą jechaliśmy na święta była faktycznie wyjątkowo paskudna, a ona wie co mówi, bo zjeździli ze szwagrem Stany w dużym obszarze. 
Sama zwiedziłam trochę świata i mogę stwierdzić, że takie nawierzchnie jakie mają Niemcy trudno znaleźć gdziekolwiek indziej.
Ale wracając do Świąt Bożego Narodzenia. Generalnie w USA nie jest to święto, które miałoby taką rangę jak u nas. Nie ma ono takiej tradycji. Ameryka to kraj protestancki, więc może dlatego. W ogóle  po Wigilii jest tylko jeden świąteczny dzień, a nie dwa tak jak w Polsce. Jak pisałam wcześniej, Amerykanie bardziej przeżywają i szykują się do Thanksgiving niż do Bożego Narodzenia. Jedynie Polacy (może trochę Meksykanie z tym, że po swojemu), bardziej przywiązują wagę aby było tradycyjnie. Ale też nie wszyscy Polacy, a tylko Ci,  którzy doświadczyli tej tradycji bardzo mocno w swoich rodzinnych domach, a teraz kultywują to samo na obczyźnie. Ci, z którymi mieszkam są pod tym względem dość zamerykanizowani.
A zatem, tak jak u nas, jest Wigilia, gdzie spotykają się najbliżsi, a potem w pierwszy dzień Świąt dużo ludzi składa sobie wizyty i nie są to tylko  wizyty ograniczone do rodzinnego  kręgu. Nie ma 12 potraw, a tyle ile chce się gospodyni ugotować albo zakupić. 
Bywają też prezenty, ale nie zawsze. Powiedziano mi, że czasami rodzina się umawia, czy prezenty będą w Mikołaja, czyli 6 grudnia, czy w Boże Narodzenie. A jeśli wybierają to drugie, to też wygląda to różnie: w jednych domach obdarowują się w wieczór wigilijny, a w innych rankiem pierwszego świątecznego dnia.
No i są dekoracje domów. Ale jakże piękne! U nas zwykle są to światełka zawieszona na brzegu dachu, jakaś ustrojona choinka przed domem, czasem świecący renifer czy mikołaj, który się "wspina" po linie na balkon lub okno. Tutaj jest z pompą: oprócz światełek w ilościach ogromnych, są stawiane przed domami całe szopki w całkiem sporych rozmiarach. Lampiony, lampioniki, kapliczki i co tylko jest w sprzedaży i się świeci ląduje na przydomowych trawnikach. Naprzeciwko siostry domu Meksykanie uruchomili nawet do tego wszystkiego muzyczkę, więc jak tylko się ściemniało, płynęła sobie melodia... może była to nawet jakaś meksykańska kolęda- kto wie.































W sumie głównym naszym celem w tym czasie była dobra zabawa w kasynie. Przynajmniej moim. Zaraz więc po przyjeździe poszliśmy na rekonesans. Umówiliśmy się, że przeznaczamy 100 $ na dzień i jak nas wyzeruje to wychodzimy. Szwagier ma zdrowy rozsądek, to w razie czego miał nas wyciągać za nogi ;) Troszkę się obawiałam,  czy ze mną da radę, bo przeczuwam u siebie duszę hazardzisty, z powodu czego, tego typu lokale zawsze omijałam dużym łukiem. 
Postanowiłam jednak zaufać i pojechaliśmy. Kasyno było ogrooomne! Chyba z tysiąc automatów, mnóstwo stołów do black jack'a, pokera i innych nie znanych mi gier karcianych. Stoły do gry w kości i ruletki. Mniejsze stoły do tychże samych, z tym że już elektroniczne. Oddzielne sale z dużymi stołami, gdzie w zaciszu można było zagrać w bingo, ruletkę czy pokera  za duże pieniądze. W innych kasynach w takich salach obstawia się także wyścigi konne. Było też całkiem spore miejsce, gdzie można było siedząc na barowych stołkach- a jakże ;)-na wysoko zawieszonych telewizorach oglądać zawody sportowe.
No i cała infrastruktura: toalety, zimne i gorące napoje bez opłat, a także bary z jedzeniem, restauracje, kawiarnia (to wszystko już płatne) oraz bar z alkoholem, gdzie w blat były wbudowane tablety... oczywiście także do grania.
Pierwszego wieczoru dość szybko pozbyłam się swoich 100 dolarów. Trochę też marudziłam, że automaty  mnie nie "kręcą" bo naciska się tylko guzik i nie ma się żadnego wpływu na nic, i że chętnie bym się pobawiła innymi grami. Niestety, nie znałam zasad, a i odwagi zabrakło do porozumiewania się z obcymi przy grze, bo  jeśli chodzi o sam angielski, to za wiele go znać nie trzeba było. Szwagier mnie jednak uświadomił, że jak zaczyna się wygrywać na automatach to i one stają się fajne. Za długo tego wieczoru nie poszaleliśmy, bo fundusze się skończyły, a i późno zajechaliśmy.
Na drugi dzień poszliśmy trochę pozwiedzać miasteczko. Słynie ono z tego, że dawno, dawno temu Adwentyści Dnia Siódmego eksperymentując ze zbożem w celu promocji diety wegetariańskiej wynaleźli "niechcący" płatki kukurydziane. Miasteczko niewielkie, bo liczące ok. 53 tys. mieszkańców nie przedstawiało sobą niczego nadzwyczajnego. Nie podobało nam się, choć na zdjęciach nie wygląda najgorzej, ale to dlatego, że ujmowałam najlepsze- w/g siebie- obiekty. Dość wyludnione jak na porę dnia, w której zwiedzaliśmy.






Było też bardzo wietrznie, wiec tym bardziej skróciliśmy sobie czas pobytu w miasteczku i ruszyliśmy do naszego celu, którym było oczywiście kasyno. Bardzo chciałam porobić mnóstwo zdjęć, ale niestety okazało się, że w kasynie zdjęć robić nie można. Musiałam się zatem bardzo "kitrać"- jak to mawia mój syn. Dojechaliśmy wczesnym popołudniem i z tego powodu było  jeszcze  relatywnie mało ludzi. 

 

 




 



Tego dnia było znacznie lepiej. Szwagier miał rację: od razu było miło i brak wpływu na wygraną czy przegraną przestał mieć znacznie.  Trafiłam na znakomitą maszynę, która miała obraz w 3D, niesamowite dźwięki, a na dodatek efekty specjalne w postaci różnych drgań w fotelu kiedy padała choć najdrobniejsza wygrana. Cała zabawa działa się  w Egipcie. Naprawdę kapitalna grafika!
Tego dnia mogliśmy sobie pograć całkiem długo, bo ok. 8 godzin, a ludzi naszło  tyle, jak latem na "Monciak" w Sopocie. Szczęście sprzyjało, więc zabawa była faktycznie przednia. Graliśmy na maksa, czyli do czasu, dopóki się nie skończyły pieniądze. Szwagier trzymał bardzo kciuki, abym wyjechała takim autem :) :


To była nagroda za gigantyczną wygraną w pokera albo black jack'a. Zatem nie dla psa kiełbasa ;)
Trzeciego dnia była Wigilia. Z racji tego, że był to także ostatni dzień zabawy w kasynie postanowiliśmy przenieść uroczystą kolację na śniadanie. 























Reszta w lodówce :). A poza tym nie ilość, a jakość się liczy!
Były połączenia z rodzinami w Polsce, wzruszenie, trochę łez... A po południu...  tak!- zabawa w kasynie  do późnego wieczoru. Ostatni dzień nie był dla mnie łaskawy i gdyby nie siostra i szwagier, którym powodziło się znacznie lepiej dawno bym odpadła, jednak oni mieli dużo lepszy wieczór i podzielili się ze mną swoimi wygranymi. Dzięki temu moja agonia trwała zdecydowanie dłużej. 
Jeśli komuś się wydaje, że byliśmy jedynymi osobami w kasynie w wieczór Wigilijny, to się grubo myli. Było mnóóóstwo ludzi. Tak też można, jak widać. 
Z ciekawostek: widziałam starszą panią, która dwa dni z rzędu przyjeżdżała na wózku oraz panią, która miała jakieś rurki w nosie, poruszała się przy pomocy "balkonika" i tępym wzrokiem paląc papierosa patrzyła w maszynę, na której ustawiały się różne obrazki, ale nie te, co trzeba. Szwagier mi opowiadał, że kiedyś wnieśli do kasyna gościa na noszach, który leżąc na brzuchu mógł tylko naciskać ręką guzik. Jak widać, może być także niebezpiecznie, dlatego trzeba uważać, aby nie dać się wkręcić.
Podsumowując ten czas, najlepiej szło mojej siostrze, najsłabiej mnie. Bilans był taki, że przepuściłam jakieś 400, może 450 $. I tylko dlatego szwagier mnie za nogi nie wyciągał, bo nie wiedział, że miałam ukryte dodatkowe 100 $ w portfeliku ;)  Zresztą jak się okazało- moja siostra także! Tylko ona na koniec wyszła jednak z wygraną. Nie za dużą, ale bawić się przez tyle godzić w ciągu trzech dni i jeszcze wyjść z pieniędzmi to frajda. 
Ktoś by mógł powiedzieć: łomatkobosko! Tyle pieniędzy stracić! Ale ja nie żałuję: po pierwsze dobrze zarabiam; po drugie chciałam w końcu zobaczyć jak to jest w tego rodzaju przybytku rozrywki (w końcu jestem w Ameryce ;); po trzecie:  póki co, była to pierwsza moja rozrywka od kiedy tutaj jestem; no i w końcu po czwarte: tyle ludzi przepija, przepala, przegrywa na giełdzie, gubi, przejada takie pieniądze, to ja mogę je sobie przegrać. Tym bardziej, że była to jednorazowa przygoda.
Chyba :)


środa, 16 grudnia 2015

Zakupy czyli shopping made in USA

Zakupy to jest to, co kobiety lubią najbardziej ;). Oczywiście trochę tutaj spłaszczam, bo wcale nie wszystkie, no i również jest całkiem sporo mężczyzn, którzy nie tylko lubią towarzyszyć swoim kochanym w tym "procederze", ale znam też paru, którzy sami lubią chodzić po sklepach aby upolować coś fajnego i wcale nie koniecznie jest to telewizor czy wiertarka, a chociażby bielizna np. marki Tommy Hilfiger czy Hugo Bossa  za 200 zł za komplet. I nie nazywajmy ich, proszę, wariatami- no chyba, że ktoś musi ;).
Zanim się rozwinę chciałabym podkreślić, że  to co napiszę będzie moim bardzo subiektywnym spostrzeżeniem  po 2 miesięcznym pobycie w USA. Może za jakiś czas będę miała na ten temat inne zdanie, może temat zdecydowanie się rozwinie, a może potwierdzę to, co napiszę poniżej.
Czy Amerykanie lubią zakupy ?- tego nie wiem. Natomiast zaobserwowałam jak  chodzą tłumnie po sklepach i zdecydowanie dają się skusić na wszelkiego rodzaju przeceny, których jest bardzo dużo. Mam nawet wrażenie, że w wielu sklepach tabliczki z czerwonymi napisami "Off"  są elementem stałym. I nie są to magazyny typu Outlet. Outlety są oddzielnie. 
W związku z tym, że minęły  czasy, kiedy w polskich sklepach było szaro i buro, na półkach królował ocet i denaturat, a "zgniły" zachód czy Ameryka kojarzyły się z luksusem i całą feerią barw podejrzewałam, że sklepy i to co w nich, nie zrobi na mnie większego wrażenia. Jednak zrobiło. I nie mam tutaj na myśli sklepów z ubraniami, bo te nawet wydają mi się mniej bogate w ilość i różnorodność ciekawych rzeczy niż te, które mamy  w Polsce. Tutaj zaimponował  mi niesłychanie duży asortyment w sklepach spożywczych. W zawiązku z tym, że najbardziej lubię stoiska owocowo- warzywne, właśnie one za każdym razem podlegają mojej uwadze. Oczopląs i otwarta buzia- to było to, czym rozbawiłam koleżankę, z którą poszłam na zakupy. I kiedy zastanawiam się dlaczego tak zareagowałam- nie znajduję odpowiedzi. Byłam już kiedyś przecież na najbardziej znanym bazarze w Ałmaty w Kazachstanie, którego wielkością zapewne nie przebije żaden amerykański sklep. Byłam na znanym i również wielkim rynku w Bogocie w Kolumbii, gdzie ilość warzyw i owoców, także tych kompletnie nieznanych, była naprawdę spora. Tym bardziej trudno mi zrozumieć swoją pierwszą reakcję...a nawet drugą w innym sklepie, która wyglądała tak samo.  Ale teraz tak mi przychodzi do głowy, że może dlatego, iż- tak naprawdę-  na tych obydwóch bazarach- fakt, było wszystkiego mnóstwo, ale jednak te stoiska niewiele różniły się od siebie: w zasadzie na każdym to samo. Owszem, pięknie ułożone, ileś gatunków warzyw czy owoców, ale jednak w większości była tam duża powtarzalność. A a' propos ułożenia: nigdzie wcześniej ani później nie widziałam tak poukładanych owoców jak właśnie w Ałmaty. Proszę sobie wyobrazić czereśnię koło czereśni, truskawkę obok truskawki, wisienkę za wisienką... z całej tej "drobnicy" były utworzone idealne piramidy całkiem sporych rozmiarów! Widok był naprawdę imponujący. 
Tutaj, być może z racji tego, że w Ameryce mieszka dużo narodowości, sprzedawcy starają się bardzo, aby każda nacja znalazła dla siebie cokolwiek, co będzie przypominało smaki z ich kraju. W związku z tym, asortyment jest naprawdę duży (z utraconych zdjęć zostało mi tylko kilka, ale niebawem uzupełnię nowymi)



                                                     

W Chicago, czy w okolicy, w której mieszkam nie spotkałam  "małych" sklepów typu Żabka czy choćby Biedronka. Zwykle są to centra handlowe, gdzie można w zasadzie zaopatrzyć się we wszystko. No może poza samochodami, bo te mają oczywiście swoje salony. Ostatnio zapytałam znajomą, czy nie ma tutaj zwyczaju, aby np. na osiedlach willowych był jakiś mały sklepik osiedlowy. Otworzyła szeroko oczy i zapytała, co to takiego. Kiedy wyjaśniłam, zaprzeczyła. Każdy tutaj ma co najmniej dwa samochody i temu one m. in. służą, aby podjechać sobie do galerii czy "zwykłego" (czytaj "dużego") centrum i zrobić zakupy. Ooooj, jaka luka biznesowa! Polak zaraz by zakupił blaszaną budę typu "szczęki", albo i większą, wydzierżawił kawałek trawnika czy chodnika choćby na niewielkim osiedlu domków jednorodzinnych i handlował towarami pierwszej potrzeby jak mleko, chleb, masło, piwko ;). Mieszkańcy byliby pewnie zadowoleni, a emigrant miałby na utrzymanie całej rodziny :)
Wracając do pierwszej wizyty w sklepie spożywczo- przemysłowym. Nie tylko różnorodność...



                                                 (różnej "maści" orzechy i pestki)


... ale wygląd i porządek na półkach wzbudzały duży podziw. W ogóle nie było bałaganu, co na stoiskach z warzywami jest u nas dość powszechne. Nie było też żadnych zepsutych warzyw i owoców. 





No właśnie, czy w Ameryce tego rodzaju produkty w ogóle się psują ??? Oczywiście nie mogę stwierdzić tego na pewno, ale "jak wieść gminna niesie" w Ameryce zdrowego jedzenia jest jak na lekarstwo. Bardzo dużo produktów jest GMO, na dodatek są często nasączone specjalnymi środkami zabezpieczającymi przed psuciem. Kiedy pewnego dnia chciałam zrobić porządek w lodówce, który miał polegać m.in. na wyrzuceniu artykułów mocno, naprawdę mocno przeterminowanych usłyszałam, żebym tego nie robiła, bo tutaj psuje się tylko mleko i jajka! Resztę można jeść nawet parę lat po terminie przydatności do spożycia!
Kiedy więc znalazłam się w takim amerykańskim sklepie i otrząsnęłam się z pierwszego wrażenie stwierdziłam, że jeśli mam ochotę kupić jabłka, to muszę wiedzieć jakie to mają być, aby zawierały jak najmniej środków chemicznych. Zatem zapytam swoją znajomą, która mieszka tutaj od prawie 30 lat, a która była razem ze mną:- "słuchaj, to które te jabłka ?" Na co ona: "nie wiem". Obie stoimy dalej i patrzymy na te wszystkie lśniące i pięknie poukładane jabłuszka. W końcu zdecydowałam: "wiesz co, to weźmy te najbrzydsze" Tylko, że takich nie było. 











































Jednak, żeby do końca nie było tak dramatycznie powiem, że niemal w każdym sklepie można znaleźć nie mało rzeczy z napisem "organiczne". Czy faktycznie te produkty są organiczne ?- całkiem możliwe, bo chyba nie można  bezkarnie pisać, co się chce. Tylko co znaczy "organiczne" w wersji amerykańskiej? A w ogóle zastanawiałyśmy się ostatnio z siostrą czym się różnią produkty organiczne od produktów bio. Jak ktoś wie, to niech nam powie. 
Jest też sieć sklepów, o których się potocznie mówi: sklep ze zdrową żywnością. Nazywa się Whole Food i jest to sklep, gdzie takich produktów jest najwięcej. Poza żywnością są w nim także naturalne kosmetyki. Nie wiem, czy w każdym, ale w jednym, w którym byłam jest pomieszczenie, gdzie są kursy gotowania. 


No i takiej różnorodności w zbożach, strączkach czy orzechach na oczy nie widziałam. A na dodatek wszystko można sobie zmielić, albo przerobić na masło. Niestety, ale aby móc to wszystko objąć, musiałabym mieć chyba  szerokokątny obiektyw (to jest jakaś 1/3 całości regału). 

















Z racji tego, że w Chicago ludność polska jest po Amerykanach drugą co do wielkości nacją, sklepów polskich jest całkiem sporo. Od niewielkich, gdzie królują tylko polskie produkty, aż po takie, gdzie zajmują one tylko jakąś część. Ale i tak można zrobić porządne zakupy składające się ze znanych nam z polskich pólek towarów.







Tylko ceny są amerykańskie ;).  Ale i tak sobie nie żałuję na krówki ciągutki :) Chciałam też spróbować jak smakuje ptasie mleczko kokosowe. U nas nie widziałam i nigdy nie jadłam. Chociaż lubię kokosowy smak, to jednak nie polecam. Nie ma to jak klasyka. 
Są także masarnicze polskie wyroby. Ostatnio zastanawiałam się, dlaczego polskie?- bo w polskim sklepie? bo mają nazwy takie jak w Polsce? A może dlatego, że są wyrabiane przez pracujących tam Polaków? No bo chyba nie dlatego, że ciągną polskie krowy i kurczaki statkiem do Stanów. 
I jeszcze dwie z wielu ciekawostek ze sklepu spożywczego: pierwsza być może jest do dostania także i u nas, ale drugiej na pewno nie ma.





A może jednak ktoś widział u nas mięso z bizona, to proszę mnie poprawić. Takie cuda można kupić w podrzędnym sklepie w centrum handlowym. Poza tym mięso z łosia, sarny, zająca, ale te ostatnie są także do dostania na polskim rynku. 
Dwa tygodnie temu byłam w jednym polskim sklepie i ślinka mi poleciała na widok pasztetu i kabanosów. Kupiłam więc malutki kawałeczek jednego i więcej drugiego: pasztet był rewelacyjny, kabanosy wylądowały w kapuście bo tyły tak suche, że nie można było pogryźć. A zakupy w polskim sklepie  zrobiłam po angielsku :) - przy ladzie był akurat sprzedawca narodowości meksykańskiej. 
Odchodząc już od sklepów spożywczych...Miałam okazję  być w sklepie należącym do sieci Michaels, w którym sprzedaje się wszytko do wykonania szeroko rozumianego rękodzieła (poza ceramiką i filcowaniem). Oprócz tego znajdują się tam różne rzeczy do wystroju wnętrz, ale  w większości nieużytkowe. No i mój ulubiony dział papierniczy! Kartek, karteczek, bloków, kolorowej tektury, błyszczących pasków, tasiemek... no mnóstwo tego. A ile drutów, szydełek!- od koloru do wyboru. Szydełek w takich rozmiarach u nas nie widziałam.A druty od nr 15 też tylko przez internet raczej można kupić.
U nas w takim rozmiarze jak był ten sklep  są hurtownie.


 Mnogość pięknych i całkiem solidnych pudełek bardzo mnie zaskoczyła.




Jeśli ktoś miałby ochotę, to może nawet sobie uszyć mokasyny kupując do tego potrzebne przybory



Uwielbiam tego rodzaju sklepy ale  muszę przyznać, że jeśli chodzi o rzeczy do wystroju wnętrz, to w Polsce jednak nie są tak bardzo tandetne jak tutaj, I mam  na myśli to co przedstawiają jak i wykonanie. 
O  sklepach odzieżowych pisać raczej nie będę, bo za bardzo nie ma o czym. Te, w których byłam kompletnie nie zrobiły na mnie wrażenia. Naprawdę nic nadzwyczajnego, a czasami nawet nic zwyczajnego. Podobno z fajnymi ubraniami są butiki w downtown, więc może kiedyś wybiorę się, aby sobie pooglądać. Jak się jednak okazało, można i wypatrzeć perełki. Dla mnie były to  dwie kurtki, które moja siostra kupiła sobie przy okazji jakiś zakupów. Zwykle podobają mi się propozycje Calvina Klaina, więc i te bardzo mi się spodobały. Widziałam też fajne biustonosze, które z tyłu wyglądają tak atrakcyjnie i ozdobnie, że można do nich nosić bluzki z mocno wyciętym z tyłu dekoltem lub sukienki bez pleców. Miłe, mięciutkie, bez fiszbin, po prostu ekstra !  Natomiast z sieciówek, które są u nas widziałam tylko dwie: Zara i H&M, ale być może jest ich więcej.  W żadnej nie byłam Są jeszcze dwa odpowiedniki naszego Tk- Maxa: jeden nazywa się TJ-Max, a drugi Marshall. 
Mają tutaj jedną zasadę i jedną praktyczną rzecz, które  szalenie mi się  spodobały, a które chętnie "przeflancowałabym" na rynek polski: po pierwsze, w większości sklepów zakupiony towar w formie nienaruszonej można zwracać bez ograniczeń czasowych; druga rzecz: kupując komuś prezent można poprosić o paragon podarunkowy, czyli taki, gdzie cena za zakupiony produkt jest ukryta pod właściwym  kodem. Jest to o tyle praktyczne, że daje się prezent łącznie z takim paragonem i jeśli darczyńca jest zadowolony- paragon ląduje w śmieciach czy w pudełku z gwarancjami. Jeśli prezent okazał się nie trafiony, obdarowany może iść i oddać daną rzecz do sklepu odbierając już gotówkę, lub zamienić na coś innego. 
Mam w domu sporo paragonów przypisanych rzeczom, które są u  ludzi przeze mnie obdarowanych. Czy nie fajniej byłoby nie "zaśmiecać" swoich półek teczkami pełnymi  czegoś, co już nas nie dotyczy? Dla mnie super!
Osobiście nie przepadam za chodzeniem po sklepach, no chyba, że mam konkretne marzenie czy potrzebę- wtedy jest to przyjemne. Tutaj zakupy robię niezbyt często, bo pod moje i swoje potrzeby robią je właściciele domu, w którym mieszkam. Nie mniej jednak będąc ostatnio na zakupach stwierdziłam, że fajnie jest móc samemu- tylko poprzez rzucenie okiem na półkę- wybrać cokolwiek, na co  ma się ochotę dokładnie w tym momencie.  
Słyszałam, że po Bożym Narodzeniu zaczynają się gigantyczne przeceny. Bardzo się cieszę, bo w końcu zdecydowałam kupić sobie Kindla. Za darmo, jak po Thanksgiving, raczej się nie da.
A szkoda ;)


*Właśnie dostałam informację od mojej siostry, że warzywa i owoce też się psują, ale pracownicy wszystko przebierają. Da się ? Da. U nas jest inaczej. Nieraz zwiędła rzodkiewka leży i czeka, aż ktoś ją kupi.
Mam w domu dużo różnych owoców i warzyw. Większość  w lodówce, ale sporo owoców leży także na wierzchu i z tych psują się tylko banany, natomiast pozostałe nie, i nie dlatego,  że są prędzej zjadane. Czasami leżą bardzo długo.  A w lodówce psuje się szczypior. I jeszcze maliny po 2 tygodniach. Reszta ma się naprawdę nieźle.
Tutaj jednak chciałabym dorzucić, że prowadziłyśmy z siostrą krótką wymianę poglądów na ten temat i ona twierdzi, że jej się psują wszystkie owoce miękkie, a także pomidory, papryka, pieczarki, winogrona i cebule. Nie wiem, dlaczego tak jest... ona zwykle robi zakupy w polskim sklepie (tam też kiedyś kupiłam bardzo nieciekawe jabłka- kompot był z nich wyborny !) U mnie wymienione przez nią produkty zalegają, ponieważ moi znajomi są zakupoholikami i mamy dwie gigantyczne lodówki zapakowane tak, ze  nawet kupiona ostatnio cebula nie mogła się już zmieścić. No i co ? Winogrona  więdną po miesiącu. Mam truskawki, które leżą trzeci tydzień i można je spokojnie jeść. Dzisiaj zużyłam pieczarki, które także zostały zakupione trzy tygodnie temu i nawet się nie pomarszczyły; jedynie lekko zrobiły się ciemniejsze. Dwutygodniowa zielona papryka jeszcze sobie długo poleży i nic jej nie będzie. Niektóre liście jarmużu dzisiaj wyrzuciłam, bo zżółkły. Miały dwa tygodnie. Brukselka leżała 1,5 miesiąca, aż się nad nią ulitowałam, zdjęłam z kilku sztuk zwiędłe wierzchnie listki i ugotowałam na parze... Mogłabym tak mnożyć przykłady, ale po co.
Jaki wniosek ?- Może niech każdy wysnuje go samodzielnie.