sobota, 28 listopada 2015

Happy Thanksgiving !!!

Święto Dziękczynienia. Największe amerykańskie święto, o którym wie chyba cały świat. Z czym się kojarzy poza granicami ameryki ?- głównie chyba z jedzeniem indyka. Przynajmniej tak jest w Polsce. Zresztą nawet wśród Polonii amerykańskiej mówi się: "gdzie idziesz na indyka ?", "na indyka byliśmy u...". 
Jaka jest geneza Święta Dziękczynienia ?
W XVII w., podobno w roku 1620 na jesieni (w źródłach nie ma zgodności co do tej daty) przypłynęło do Ameryki ponad 100 angielskich separatystów (odłam kościoła anglikańskiego), którzy osiedlili się w stanie Massachusetts. W czasie pierwszej srogiej zimy zmarło z zimna i głodu ponad 40 osób z przybyłej ekipy. Reszta z trudem przetrwała tak trudny dla nich czas. Kiedy w kolejnym roku- dzięki łaskawości wiosenno- letniej aury zebrano obfite  plony, pielgrzymi z Anglii postanowili uczcić to wydarzenie wraz z miejscowymi Indianami z plemienia Wampanoagów składając Dziękczynienie Bogu za przetrwanie srogiej zimy. Uczta towarzysząca modłom trwała trzy dni, a głównym jej daniem były dzikie ptaki. Można tę uroczystość trochę porównać do naszych dożynek. W 1863 roku prezydent Stanów Zjednoczonych, Abraham Lincoln, ogłosił Święto Dziękczynienia świętem narodowym. To jest wersja amerykańska i całe Stany Zjednoczone świętują zawsze w czwarty czwartek listopada. 
Kanadyjska wersja jest taka, że pierwsza uroczystość tego typu miała miejsce w 1578 roku, kiedy podróżnik Martin Frobisher złożył dziękczynienie za ocalenie życia. Miało to miejsce w okolicach Nowej Funlandii i Labradoru. W Kanadzie Święto Dziękczynienia celebruje się w drugi poniedziałek października. Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej  nie słyszałam o różnym terminie obchodów tego święta w Ameryce Północnej i Kanadzie.
Nie ma również w źródłach zgodności co do tego, czy święto ma charakter li tylko narodowy, czy także ma wymiar religijny. 
Tak czy siak, cała amerykańska ludność już parę dni wcześniej szykuje się do obchodów swojego największego święta. W jaki sposób ?- oczywiście głównie robiąc zakupy. Do koszyków trafia cała masa produktów spożywczych, które zamieniają się później w pyszne i pięknie wyglądające dania. W sklepach wszyscy się nawzajem pozdrawiają i życzą sobie wesołych i dobrych Świąt Dziękczynienia- jak u nas na Boże Narodzenie. W środę tworzą się na drogach gigantyczne korki, ponieważ  kto żyw i tylko   może przemieszcza się, aby na czas dojechać do swojego rodzinnego domu, by  wraz ze swoją najbliższą rodziną, czasami przyjaciółmi spędzić ten wyjątkowy dla siebie czas w roku. 
Tak się złożyło, że również miałam przyjemność wziąć udział w świętowaniu. Zostałam zaproszona do przyjaciół moich całkiem świeżo zapoznanych polskich znajomych. Zajechaliśmy razem pod piękny dom, który spokojnie mogłabym nazwać małym pałacem. W przepięknych, klimatycznych wnętrzach panowała bardzo ciepła i miła atmosfera. Część przybyłych gości, głównie panowie, delektowali się bardzo dobrym winem oraz toczyli rozmowy: najpierw o biznesie i o samochodach :), potem o odbytych i zaplanowanych podróżach . Natomiast żony panów, również zaopatrzone w kieliszki z winem, w dużej kuchni pomagały pani domu układać na patery przyniesione przez siebie, a wcześniej wyczarowane w domu potrawy. Młodzież, która przyjechała na ten czas ze szkół do swoich domów radośnie spędzała ze sobą czas. Aż miło było popatrzeć !    W piekarniku ciągle siedział król wszystkich potraw: indyk. Było nas 12 osób dorosłych i kilkanaścioro dzieci, głównie młodzież, która miała swój oddzielny stół. 
W końcu wszystkie dania  trafiły z kuchni do salonu. Cmokania było sporo, bo i widok był imponujący (na zdjęciach tylko część z przygotowanych potraw)


Bardzo przydał się dodatkowy, stojący obok okrągły stół, bo główny nie był w stanie wszystkiego pomieścić. Chciałam spróbować jak największej ilości dań, bo wszystko czego tutaj mogę doświadczać jest dla mnie nowe. Niestety, pomimo iż nakładałam sobie niewielkie ilości, nie byłam w stanie wszystkiego skosztować.
Na koniec zostawiłam sobie indyka. Był obłędny !!! Faszerowany warzywami, obłożony podskórnie masłem, opatulony w "sweterek" z przeplecionych plastrów bekonu rozpływał się w ustach ! 






Czasami żałuję, że mam tak mały żołądek, bo kocham dobre jedzenia i chętnie jeszcze bym się po delektowała. Nic to, może przy innej okazji. Teraz mam już tutaj całkiem sporo znajomych, którzy świetnie gotują :) Mam też nadzieję, że następnym razem i ja będę mogła przygotować  jakiś swój specjał, który wszystkim również będzie smakował wybornie. 
Czasami w sobotę są "poprawiny", bo zwykle sporo jedzenia zostaje. Ludzie znowu się odwiedzają, ale już bardziej na luzie, w mniej oficjalnych strojach. 
Jeszcze z ciekawostek związanych ze Świętem Dziękczynienia: tradycją jest, że głowa państwa ułaskawia jednego, czasami dwa indyki. Tak też było i wczoraj. Barak Obama podobno stwierdził żartobliwie: "chciałem zjeść tego frajera, ale go ułaskawię". 
Ludzki pan. 

wtorek, 17 listopada 2015

Północ - Południe

Kiedy byłam jeszcze w Polsce wielokrotnie słyszałam od ludzi doświadczonych, że jazda samochodem po Ameryce to bułka z masłem: szerokie drogi, niewiele znaków drogowych rozpraszających uwagę, czytelne oznaczenia i proste zasady ruchu drogowego. Ciekawa byłam, czy faktycznie tak jest, bo w Lake Forest czekał  na mnie samochód, co daje dużą swobodę, kiedy mieszka się w takim miejscu.
Po przyjeździe nie tak od razu chciało mi się wsiąść do auta i pojechać gdziekolwiek, pomimo że prowadzenie samochodu zawsze było dla mnie wielką przyjemnością i uważam się za dobrego kierowcę.
Po pierwsze: oznaczenia dla osoby,która widzi je pierwszy raz nie są znowu takie czytelne. Trzeba dokładnie się zapoznać jak są oznakowane numery dróg, numery zjazdów z autostrad, "zauważać" oznaczenia limitu prędkości, które także wyglądają zupełnie inaczej. Po drugie: przepisy faktycznie są przyjazne, nie mniej jednak trzeba pamiętać, że są inne. Jak tylko przyjechałam, mój szwagier od razu  mnie poinformował, że na amerykańskich drogach najistotniejsze są w zasadzie tylko dwie rzeczy: znak STOP, który pojawia się tutaj na najmniejszym nawet skrzyżowaniu i bezwzględnie trzeba się zatrzymać, a nie tylko zwolnić do minimum oraz to, że pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy znajdzie się na skrzyżowaniu. Reszta nie jest tak bardzo istotna, ale oczywiście trzeba ją znać. Aaaa, sygnalizacja świetlna jest oczywiście ważna :). Jest rozmieszczona trochę inaczej niż u nas.
Trzecią rzeczą, która była inna, a do której musiałam się przyzwyczaić była automatyczna skrzynia biegów. Od tego też zaczęłam. Po tygodniu pobytu w Ameryce wsiadłam do auta i wyjechałam na malutkie uliczki naszego osiedla, aby opanować nogę, gdyby miała ochotę na częste przyciskanie trzeciego, nieistniejącego pedała oraz rękę, która jest przyzwyczajona do zmiany biegów. Generalnie poszło gładko i jedyna rzecz jaką chce mi się robić  do tej pory, to  wrzucenie dwójki zaraz po ruszeniu. Potem było nasze miasteczko. W czasie tego wyjazdu odczuwałam trochę napięcia, ale uświadomiłam sobie, iż nie było to spowodowane  tym, że sobie nie poradzę na drodze, a tym, że gdyby ktoś mnie z jakiegokolwiek powodu zatrzymał to najpewniej miałabym problem, aby się porozumieć.
Po dwutygodniowej przerwie od jeżdżenia przyszła kolej na "poważniejszą" trasę. Jechałam od siebie, z północy na południe, gdzie mieszkają moja siostra i szwagier. Ok. 90 km. Przyznam, że było to dla mnie wyzwanie, ponieważ: robiłam to po raz pierwszy, nie miałam GPS-a, który niewątpliwie ułatwiłby całą sprawę, była godzina 7 p.m. więc było już zupełnie ciemno. Jednak moja desperacja zwyciężyła. Siostra napisała mi sms-a jak dojechać, koleżanka zaopatrzyła mnie w plastikową mapę i ruszyłam.
Drogi w Ameryce są faktycznie dość szerokie, bo poza osiedlowymi większość dróg lokalnych jest 4 pasmowa: dwa pasy w jedną, dwa w drugą stronę. Autostrady, którymi jechałam miały od 3 do 5 pasów. Wydaje mi się, że na innych bywa i więcej, ale jak będę miała okazję sprawdzić, to będę wiedziała na pewno. Prędkość, którą mogłam się przemieszczać oscylowała między 55 a 65 mil/h ; była również zaznaczona ta minimalna: 45 mil. Byłam chyba jedyną osobą, która nie przekraczała 65 mil, ale wynikało to tylko z tego, że musiałam być uważna i czytać znaki ;)
Autostrady były oczywiście płatne. A wiecie ile ?-  1,5 $ !!! co na nasze daje niecałe 6 zł. Czyż nie fantastycznie :) To, co bardzo mi się także podoba, a dotyczy  pobierania opłat to system. Jest dwojaki. Albo montaż w samochodzie urządzenia, które wysyła sygnał i po przejechaniu miejsca opłat nawet nie trzeba zwalniać, bo inne, zewnętrzne urządzenie sczytuje potrzebne informacje i od razu obciąża konto właściciela samochodu (dla takich aut są wydzielone 3-4 lewe pasy autostrady- w tym miejscu ich ilość się prawie podwaja) albo zjeżdża się na prawo, podjeżdża się pod bramki i wprawnym ruchem wrzuca się monety do dużego, otwartego, metalowego pojemnika. To jest super ! Nie trzeba celować w żadne małe dziurki ani nic takiego, tylko rzucasz i cześć. Myślę, że obyty z tym systemem kierowca wystarczy jak zwolni i bez zatrzymywania się zrobi opłatę ;). Ale żeby nie było... jeśli nie mamy wyliczonych drobnych pieniędzy do wrzucania, to jest także stanowisko, gdzie wkłada się pieniądze do otworu, a maszyna wydaje resztę. Na amerykańskich autostradach- frontem do klienta :)
Po godzinie dojechałam do mojej rodziny bezbłędnie. Byłam z siebie bardzo dumna- oni ze mnie chyba też. Droga powrotna także nie nastarczyła żadnych problemów, poza chwilą, kiedy miałam ruszać sprzed domu i okazało się, że akumulator jest rozładowany. Szwagier poszedł po swojego siostrzeńca, który miał klemy i po chwili mogłam odjechać. Wiwat mężczyźni !!! Całkiem do niedawna o wszystko musiałam się troszczyć sama. Do zrobienia oczywiście, ale nie zawsze było łatwo. Tym bardziej doceniam pomoc. 
Myślę, że trasa północ- południe stanie się tą, którą będę używać najczęściej. Póki co. 
Na koniec informacja, ile kosztuje zrobienie prawa jazdy w stanie Illinois. 
Trzymajcie się krzeseł:
Zezwolenie na naukę jazdy...................................$20
Prawo jazdy dla osób w wieku 18-20 lat................$5
Prawo jazdy dla osób w wieku 21- 68 lat ............$30
Prawo jazdy dla osób w wieku 69-80 lat................$5
Prawo jazdy dla osób w wieku 81-86 lat ...............$2
Prawo jazdy dla osób powyżej 87 roku życia ........bezpłatnie
Tymczasowe prawo jazdy .................................   $30
Dodanie nowej kategorii, nie przy odnawianiu......$5
Zezwolenie na prowadzenie autobusów szkolnych.$4

Najtańsza benzyna, a właściwie olej napędowy kosztuje ok. 2,8 $ za galon. Galon to 3,78 l. Rachunek jest prosty. Podobno przed "kryzysem" kosztował niecałego dolara.

Życie kierowcy w Stanach może być piękne. Poza chwilami, kiedy płaci mandaty :)

niedziela, 8 listopada 2015

Chicago i odwiedziny

Kiedy wiedziałam już na pewno, że jadę do Chicago, otworzyłam komputer aby sobie cokolwiek poczytać i zobaczyć na zdjęciach jak wygląda miasto,o którym chyba każdy Polak słyszał. Wszystkie zdjęcia wywołały u mnie- jak to mawia moja koleżanka- "efekt wow !". Potem rozmawiałam z dwiema osobami, które miały okazję odwiedzić Chicago i faktycznie były pełne zachwytu dla tego, co tam zobaczyły. Tym bardziej z dużą ciekawością i radością oczekiwałam na dzień, kiedy znajdę się po drugiej stronie oceanu, i kiedy będę miała okazję zobaczyć to, o czym słyszałam i co widziałam na zdjęciach. 
Następnego dnia po przyjeździe do USA moja siostra i szwagier zabrali mnie na przejażdżkę. Był piękny, słoneczny dzień. Pojechaliśmy do downtown, czym w Ameryce Pn określa się centrum miasta. Zaparkowaliśmy tuż nad jeziorem, skąd rozciągała się panorama miasta. Stałam i patrzyłam... patrzyłam i patrzyłam... z różnej perspektywy, bo się nieco przemieszczaliśmy i zastanawiałam się, gdzie to wrażenie, które zrobiło na mnie miasto z ekranu komputera. Ok, zdjęcia były robione o zmierzchu, kiedy miasto było oświetlone- takie ujęcia dodają dużo uroku. Teraz patrzyłam na słynne drapacze chmur w ilościach niezliczonych i ...nic. W tym miejscu mogłam zaśpiewać piosenkę Grzesia Turnaua z Piwnicy Pod Baranami, z tą różnicą, że on śpiewał o Nowym Jorku. Wrzucam link, gdyby nie było wiadomo o co chodzi:
https://www.youtube.com/watch?v=eZhvtHOV8u0 (muszę powiedzieć, że się uśmiałam odsłuchując tę wersję- sama mimika podkreśla istotę treści).
Siostra wyjaśniła mi, że od tej strony jest wiele budowli starych i dużo mniej atrakcyjnych niż nowe. Po spacerze wgłąb jeziora  ruszyliśmy samochodem na dalszą przejażdżkę ulicami centrum. Pomimo słońca było bardzo ponuro. Starałam się przez okno zobaczyć gdzie kończą się mijane wieżowce, ale nie było to łatwe. Faktycznie, ich wysokość robi  wrażenie! Architektura- trochę mniejsze. Natomiast to, co spodobało mi się bardzo, to rzeka Chicago przepływająca między wieżowcami przez samo centrum. Dwie części miasta łączą liczne mosty, w tym wiele zwodzonych. Rzeką można odbyć wycieczkę statkiem, na którą na pewno się wybiorę kiedy tylko się ociepli (te dwa zdjęcia są ściągnięte z internetu- prawda, że robią wrażenie :) ? )



Wczoraj po raz drugi miałam propozycję wyjazdu do downtown. Skorzystałam. Tym bardziej, że pojawiła się możliwość zobaczenia panoramy miasta z John Hancock Tower. Jest to wieżowiec ujęty na 33 miejscu wśród najwyższych budowli na świecie. Mieszka w nim przyjaciółka właścicielki domu,  który zamieszkuję. A tak na marginesie mieszkańcy Chicago są dumni z Willis Tower (poprzednio Sears Tower), bo jest to najwyższy budynek w Ameryce Pn (licząc do linii dachu) i 10 na świecie. Jakby kogoś interesowało, to najwyższy na świecie jest Burdż Chalifa w Dubaju, w Emiratach Arabskich.
Ale wracając do Chicago: znowu był piękny, słoneczny dzień. I znowu jadąc ulicami centrum miałam wrażenie, że jest tam strasznie ponuro. Wtedy uświadomiłam sobie: jak ma być nie ponuro, kiedy każda ulica to normalnej szerokości dwa pasy w jedną i dwa w drugą stronę, lub trzy w jedną, a po bokach wieżowce do samego nieba ! Słońce nie ma najmniejszej możliwości dotrzeć na dół. No chyba, że w samo południe, ale ja o tej porze nie byłam. 
Dopiero kiedy wjechałyśmy w słynną ulicę Magnificent Mile (Wspaniała Mila) zrobiło mi się przyjemnie: jest to ulica bardziej szeroka, a budynki o dość ciekawej i przyjemnej dla mojego oka architekturze, relatywnie niskie. Tam już było słonko ! :)
Kiedy wysiadłam z samochodu i znalazłam się na ulicy otoczona tymi monumentalnymi budynkami, zorientowałam się, o czym mówią ludzie mając na myśli wrażenie jakie wywołują drapacze chmur. W sumie nie da się tego ubrać w słowa: trzeba tego samemu doświadczyć. Chciałam ująć to w obiektywie, ale nawet w połowie nie ma tego wrażenia. Musiałabym się położyć na chodniku i wówczas coś z tego może by wyszło. Albo i nie.




Wpadłam na pomysł, aby podejść do samej ściany i zrobić ujęcie z dołu wzdłuż budynku (czasami żałuję, że nie mam lepszego obiektywu i większej umiejętności) i wygląda to tak: 


A tutaj już  z lekkiej perspektywy:





Tak jak z dołu, tak i z 44 piętra widok jest imponujący 






 A to dopiero niecała połowa wysokości John Hanckock Tower: budynek ma 100 pięter ! 
Czas na 64 piętro: 





Te małe zielone i niebieskie prostokąty to baseny na dachach "nieco" ;)) niższych wieżowców. Na samą górę nie dojechałam. Już te wysokości powodowały dużą potrzebę odsunięcia się trochę dalej od szyby. Może kiedyś odważę się na wejście na taras widokowy... kto wie. A ciekawostka jest taka, że na 44 piętrze jest samoobsługowy sklep spożywczy. To tak, żeby właściciele apartamentów i pracownicy biur nie musieli się fatygować za daleko po zakupy :)
Apartament, który miałam przyjemność zobaczyć składał się z dwóch połączonych w jedno mieszkań , a jego powierzchnia wynosiła- myślę- spokojnie 200 m kw ! Jeśli nie więcej. Pięknie i ze smakiem urządzony; elegancki i przytulny. Ale nic dziwnego: pani domu ma bardzo duży zmysł artystyczny, a poza tym zatrudniła dobrą ekipę wnętrzarską. Meble miały minimalną nutę orientalną, choć większość wykonana w Ameryce. Z racji mojej pasji bardzo mnie ciekawiło, jak tutaj ludzie mają urządzone domy czy mieszkania, jak wyglądają meble w stylu wintage, medern czy clasic. Póki co nie mogę nawet powiedzieć, że choć w minimalnym stopniu zaczynam mieć na ten temat jakieś pojęcie, bo ten apartament i dom, w którym mieszka moja siostra to zdecydowanie za mało. Mam nadzieję, że niejednokrotnie nadarzy mi się okazja do zapoznania się z tematem i nie raz poczuję zapach pieczonego chleba jak w apartamencie John Hanckock Tower. Jak na amerykański był całkiem smaczny :)) I jeszcze dostałam ciasteczko. 

Takie pani piecze i wstawia do sklepów z produktami naturalnymi. U nas by raczej nie przeszło, bo nic w nim nadzwyczajnego i odróżniającego od innych naszych ciastek z płatkami owsianymi i kawałkami czekolady. Tutaj pewnie to rarytas. Dla mnie dobre, choć trochę za słodkie. Ale i tak byłam wdzięczna, że zostałam poczęstowana i mogłam popróbować jak smakuje amerykańskie ciastko hand made.

A na koniec.... 
...ta - daaaaam !!!!


W tym czasie tak może być chyba tylko w Ameryce  ! Happy Christmas !!! ;)

poniedziałek, 2 listopada 2015

Halloween

To chyba trzecie po Święcie Dziękczynienia i Bożym Narodzeniu najbardziej wyczekiwane święto w Ameryce. 
W ogóle nie ma tutaj zwyczaju chodzenia na cmentarz ani w nasze Święto Zmarłych, ani też w Dzień Zaduszny. Cmentarze w te dni wyglądają dokładnie tak samo jak w każdy inny dzień roku. Za to cała Ameryka szykuje się na świętowanie Halloween. 
Już na 2-3 tygodnie wcześniej właściciele dekorują swoje posesje. I nie są to tylko dynie. W sumie w niewielu obejściach widziałam te przypisane do tego święta owoce (bo dynia to owoc, gdyby ktoś nie wiedział ;). Na wielu krzewach i zimozielonych iglakach rozpostarte są w dużych ilościach białe pajęczyny, do drzew przyklejone bywają kukły brzydkich wiedźm, ale prym wiodą wszelkiej maści kościotrupy: a to siedzące sobie przed domem na leżakach, co wygląda, jakby się opalały; a to wyprowadzające na smyczy swojego psa, także kościotrupa; a to po prostu stojące przy drzwiach wejściowych i "bezdusznie" ;) patrzące się przed siebie (niestety, ale mam tylko jedno i to bardzo słabej jakości zdjęcie przedstawiające kościotrupa opartego o drzewo).


Do wielkiej zabawy szykują się tutaj nie tylko dzieci, ale także dorośli. Do szkoły zabiera się stroje, aby po przybyciu na miejsce szybko się przebrać. Kiedy pojechałyśmy odebrać dzieci ze szkoły zobaczyłam, że nie tylko  nauczycielki są poprzebierane (głównie za wróżki), ale także niektóre mamy, które przyjechały odebrać swoje pociechy.




Natomiast po południu zaczyna się wielka zabawa Halloween'owa. Szkoła jest oczywiście odpowiednio "udekorowana"







Poszczególne sale są przygotowywane na  straszenie odwiedzających: można zobaczyć "ludzkie " części ciała oderwane od całości- oczywiście zakrwawione i postrzępione; animatorzy chodzą w lekarskich fartuchach, które wyglądają jakby ktoś odebrał je lekarzowi tuż po wykonanej operacji :). Jest sala, w której czyta się książeczki- oczywiście każda "straszna" i "straszniejsza od poprzedniej", a także można posłuchać bajki z płyty CD z odpowiednimi odgłosami: gwiżdżącego złowieszczo wiatru, trzaskających gałęzi drzew, czy huczącego nie wiadomo czego. 
Jak na tak poważne święto przystało, można też przejść się labiryntem zgrozy, gdzie straszy "urwana" czyjaś noga, "wilk" wystawiający zza kotary  swoją paszczę i pokazujący pazury; można pogłaskać całkiem żywego gada trzymanego przez okropnie wyglądającą dziewczynę, a także zrobić sobie zdjęcie z sową bez jednego oka. I to już nie trik. Sowa jako mała sówka straciła oczko i prawie zginęłaby w lesie, ale została uratowana i teraz "występuje" na różnych pokazach. Pan, który trzyma sowę to jej opiekun i ma na szczęście oba oczka :)


Sala gimnastyczna jest zaanektowana na konkursy i różnego rodzaju zabawę. 
Oczywiście wszędzie na stołach, a także nagrodą za zawsze wygrany konkurs są słodycze. Jest ich mnóstwo. Na wejściu dzieci dostają specjalnie przygotowane dla nich duże torby z materiału (takie jak te, w których u nas przynosi się zakupy), aby miały w co ładować te słodycze. 
Poza zabawą szkolną (widziałam dużego i bardzo przystojnego Supermena, ale miał przy sobie równie ładną Supermenkę ;) dzieci i rodzice umawiają się na wspólne "kolędowanie" po osiedlu. Chodzą całymi gromadami od domu do domu i zbierają słodycze. Nierzadko jakiś mądry właściciel odwiedzonego domu dołoży im do słodkiego podarunku szczoteczkę do zębów. 
Potem dzieci przychodzą do domu, wysypują "lupy", liczą je i mają z tego taką radochę, jakby to był jedyny "słodyczowy" dzień w roku. A wiadomo nie od dziś, że w Ameryce spożycie cukru przez dzieci jest  najwyższe na świecie. Sprawdziłam.
I w taki oto sposób obchodzi się Halloween w malutkim miasteczku Lake Forest. W dużych miastach odbywa się to ze znacznie większą pompą: w kawiarniach i restauracjach personel obsługujący wygląda jak wyciągnięty z horroru. Także goście najczęściej ubrani są  stosownie do święta. Na ulicach panuje ogólna wrzawa, gdzie ludzie grupami chodzą poprzebierani w najróżniejsze, najbardziej dziwaczne i straszne stroje. Wszyscy bawią się świetnie i życząc sobie wszystkiego najlepszego rozchodzą się do domów, a tam przez cały rok będą tęsknić i czekać  na swoje ukochane Halloween.