środa, 16 grudnia 2015

Zakupy czyli shopping made in USA

Zakupy to jest to, co kobiety lubią najbardziej ;). Oczywiście trochę tutaj spłaszczam, bo wcale nie wszystkie, no i również jest całkiem sporo mężczyzn, którzy nie tylko lubią towarzyszyć swoim kochanym w tym "procederze", ale znam też paru, którzy sami lubią chodzić po sklepach aby upolować coś fajnego i wcale nie koniecznie jest to telewizor czy wiertarka, a chociażby bielizna np. marki Tommy Hilfiger czy Hugo Bossa  za 200 zł za komplet. I nie nazywajmy ich, proszę, wariatami- no chyba, że ktoś musi ;).
Zanim się rozwinę chciałabym podkreślić, że  to co napiszę będzie moim bardzo subiektywnym spostrzeżeniem  po 2 miesięcznym pobycie w USA. Może za jakiś czas będę miała na ten temat inne zdanie, może temat zdecydowanie się rozwinie, a może potwierdzę to, co napiszę poniżej.
Czy Amerykanie lubią zakupy ?- tego nie wiem. Natomiast zaobserwowałam jak  chodzą tłumnie po sklepach i zdecydowanie dają się skusić na wszelkiego rodzaju przeceny, których jest bardzo dużo. Mam nawet wrażenie, że w wielu sklepach tabliczki z czerwonymi napisami "Off"  są elementem stałym. I nie są to magazyny typu Outlet. Outlety są oddzielnie. 
W związku z tym, że minęły  czasy, kiedy w polskich sklepach było szaro i buro, na półkach królował ocet i denaturat, a "zgniły" zachód czy Ameryka kojarzyły się z luksusem i całą feerią barw podejrzewałam, że sklepy i to co w nich, nie zrobi na mnie większego wrażenia. Jednak zrobiło. I nie mam tutaj na myśli sklepów z ubraniami, bo te nawet wydają mi się mniej bogate w ilość i różnorodność ciekawych rzeczy niż te, które mamy  w Polsce. Tutaj zaimponował  mi niesłychanie duży asortyment w sklepach spożywczych. W zawiązku z tym, że najbardziej lubię stoiska owocowo- warzywne, właśnie one za każdym razem podlegają mojej uwadze. Oczopląs i otwarta buzia- to było to, czym rozbawiłam koleżankę, z którą poszłam na zakupy. I kiedy zastanawiam się dlaczego tak zareagowałam- nie znajduję odpowiedzi. Byłam już kiedyś przecież na najbardziej znanym bazarze w Ałmaty w Kazachstanie, którego wielkością zapewne nie przebije żaden amerykański sklep. Byłam na znanym i również wielkim rynku w Bogocie w Kolumbii, gdzie ilość warzyw i owoców, także tych kompletnie nieznanych, była naprawdę spora. Tym bardziej trudno mi zrozumieć swoją pierwszą reakcję...a nawet drugą w innym sklepie, która wyglądała tak samo.  Ale teraz tak mi przychodzi do głowy, że może dlatego, iż- tak naprawdę-  na tych obydwóch bazarach- fakt, było wszystkiego mnóstwo, ale jednak te stoiska niewiele różniły się od siebie: w zasadzie na każdym to samo. Owszem, pięknie ułożone, ileś gatunków warzyw czy owoców, ale jednak w większości była tam duża powtarzalność. A a' propos ułożenia: nigdzie wcześniej ani później nie widziałam tak poukładanych owoców jak właśnie w Ałmaty. Proszę sobie wyobrazić czereśnię koło czereśni, truskawkę obok truskawki, wisienkę za wisienką... z całej tej "drobnicy" były utworzone idealne piramidy całkiem sporych rozmiarów! Widok był naprawdę imponujący. 
Tutaj, być może z racji tego, że w Ameryce mieszka dużo narodowości, sprzedawcy starają się bardzo, aby każda nacja znalazła dla siebie cokolwiek, co będzie przypominało smaki z ich kraju. W związku z tym, asortyment jest naprawdę duży (z utraconych zdjęć zostało mi tylko kilka, ale niebawem uzupełnię nowymi)



                                                     

W Chicago, czy w okolicy, w której mieszkam nie spotkałam  "małych" sklepów typu Żabka czy choćby Biedronka. Zwykle są to centra handlowe, gdzie można w zasadzie zaopatrzyć się we wszystko. No może poza samochodami, bo te mają oczywiście swoje salony. Ostatnio zapytałam znajomą, czy nie ma tutaj zwyczaju, aby np. na osiedlach willowych był jakiś mały sklepik osiedlowy. Otworzyła szeroko oczy i zapytała, co to takiego. Kiedy wyjaśniłam, zaprzeczyła. Każdy tutaj ma co najmniej dwa samochody i temu one m. in. służą, aby podjechać sobie do galerii czy "zwykłego" (czytaj "dużego") centrum i zrobić zakupy. Ooooj, jaka luka biznesowa! Polak zaraz by zakupił blaszaną budę typu "szczęki", albo i większą, wydzierżawił kawałek trawnika czy chodnika choćby na niewielkim osiedlu domków jednorodzinnych i handlował towarami pierwszej potrzeby jak mleko, chleb, masło, piwko ;). Mieszkańcy byliby pewnie zadowoleni, a emigrant miałby na utrzymanie całej rodziny :)
Wracając do pierwszej wizyty w sklepie spożywczo- przemysłowym. Nie tylko różnorodność...



                                                 (różnej "maści" orzechy i pestki)


... ale wygląd i porządek na półkach wzbudzały duży podziw. W ogóle nie było bałaganu, co na stoiskach z warzywami jest u nas dość powszechne. Nie było też żadnych zepsutych warzyw i owoców. 





No właśnie, czy w Ameryce tego rodzaju produkty w ogóle się psują ??? Oczywiście nie mogę stwierdzić tego na pewno, ale "jak wieść gminna niesie" w Ameryce zdrowego jedzenia jest jak na lekarstwo. Bardzo dużo produktów jest GMO, na dodatek są często nasączone specjalnymi środkami zabezpieczającymi przed psuciem. Kiedy pewnego dnia chciałam zrobić porządek w lodówce, który miał polegać m.in. na wyrzuceniu artykułów mocno, naprawdę mocno przeterminowanych usłyszałam, żebym tego nie robiła, bo tutaj psuje się tylko mleko i jajka! Resztę można jeść nawet parę lat po terminie przydatności do spożycia!
Kiedy więc znalazłam się w takim amerykańskim sklepie i otrząsnęłam się z pierwszego wrażenie stwierdziłam, że jeśli mam ochotę kupić jabłka, to muszę wiedzieć jakie to mają być, aby zawierały jak najmniej środków chemicznych. Zatem zapytam swoją znajomą, która mieszka tutaj od prawie 30 lat, a która była razem ze mną:- "słuchaj, to które te jabłka ?" Na co ona: "nie wiem". Obie stoimy dalej i patrzymy na te wszystkie lśniące i pięknie poukładane jabłuszka. W końcu zdecydowałam: "wiesz co, to weźmy te najbrzydsze" Tylko, że takich nie było. 











































Jednak, żeby do końca nie było tak dramatycznie powiem, że niemal w każdym sklepie można znaleźć nie mało rzeczy z napisem "organiczne". Czy faktycznie te produkty są organiczne ?- całkiem możliwe, bo chyba nie można  bezkarnie pisać, co się chce. Tylko co znaczy "organiczne" w wersji amerykańskiej? A w ogóle zastanawiałyśmy się ostatnio z siostrą czym się różnią produkty organiczne od produktów bio. Jak ktoś wie, to niech nam powie. 
Jest też sieć sklepów, o których się potocznie mówi: sklep ze zdrową żywnością. Nazywa się Whole Food i jest to sklep, gdzie takich produktów jest najwięcej. Poza żywnością są w nim także naturalne kosmetyki. Nie wiem, czy w każdym, ale w jednym, w którym byłam jest pomieszczenie, gdzie są kursy gotowania. 


No i takiej różnorodności w zbożach, strączkach czy orzechach na oczy nie widziałam. A na dodatek wszystko można sobie zmielić, albo przerobić na masło. Niestety, ale aby móc to wszystko objąć, musiałabym mieć chyba  szerokokątny obiektyw (to jest jakaś 1/3 całości regału). 

















Z racji tego, że w Chicago ludność polska jest po Amerykanach drugą co do wielkości nacją, sklepów polskich jest całkiem sporo. Od niewielkich, gdzie królują tylko polskie produkty, aż po takie, gdzie zajmują one tylko jakąś część. Ale i tak można zrobić porządne zakupy składające się ze znanych nam z polskich pólek towarów.







Tylko ceny są amerykańskie ;).  Ale i tak sobie nie żałuję na krówki ciągutki :) Chciałam też spróbować jak smakuje ptasie mleczko kokosowe. U nas nie widziałam i nigdy nie jadłam. Chociaż lubię kokosowy smak, to jednak nie polecam. Nie ma to jak klasyka. 
Są także masarnicze polskie wyroby. Ostatnio zastanawiałam się, dlaczego polskie?- bo w polskim sklepie? bo mają nazwy takie jak w Polsce? A może dlatego, że są wyrabiane przez pracujących tam Polaków? No bo chyba nie dlatego, że ciągną polskie krowy i kurczaki statkiem do Stanów. 
I jeszcze dwie z wielu ciekawostek ze sklepu spożywczego: pierwsza być może jest do dostania także i u nas, ale drugiej na pewno nie ma.





A może jednak ktoś widział u nas mięso z bizona, to proszę mnie poprawić. Takie cuda można kupić w podrzędnym sklepie w centrum handlowym. Poza tym mięso z łosia, sarny, zająca, ale te ostatnie są także do dostania na polskim rynku. 
Dwa tygodnie temu byłam w jednym polskim sklepie i ślinka mi poleciała na widok pasztetu i kabanosów. Kupiłam więc malutki kawałeczek jednego i więcej drugiego: pasztet był rewelacyjny, kabanosy wylądowały w kapuście bo tyły tak suche, że nie można było pogryźć. A zakupy w polskim sklepie  zrobiłam po angielsku :) - przy ladzie był akurat sprzedawca narodowości meksykańskiej. 
Odchodząc już od sklepów spożywczych...Miałam okazję  być w sklepie należącym do sieci Michaels, w którym sprzedaje się wszytko do wykonania szeroko rozumianego rękodzieła (poza ceramiką i filcowaniem). Oprócz tego znajdują się tam różne rzeczy do wystroju wnętrz, ale  w większości nieużytkowe. No i mój ulubiony dział papierniczy! Kartek, karteczek, bloków, kolorowej tektury, błyszczących pasków, tasiemek... no mnóstwo tego. A ile drutów, szydełek!- od koloru do wyboru. Szydełek w takich rozmiarach u nas nie widziałam.A druty od nr 15 też tylko przez internet raczej można kupić.
U nas w takim rozmiarze jak był ten sklep  są hurtownie.


 Mnogość pięknych i całkiem solidnych pudełek bardzo mnie zaskoczyła.




Jeśli ktoś miałby ochotę, to może nawet sobie uszyć mokasyny kupując do tego potrzebne przybory



Uwielbiam tego rodzaju sklepy ale  muszę przyznać, że jeśli chodzi o rzeczy do wystroju wnętrz, to w Polsce jednak nie są tak bardzo tandetne jak tutaj, I mam  na myśli to co przedstawiają jak i wykonanie. 
O  sklepach odzieżowych pisać raczej nie będę, bo za bardzo nie ma o czym. Te, w których byłam kompletnie nie zrobiły na mnie wrażenia. Naprawdę nic nadzwyczajnego, a czasami nawet nic zwyczajnego. Podobno z fajnymi ubraniami są butiki w downtown, więc może kiedyś wybiorę się, aby sobie pooglądać. Jak się jednak okazało, można i wypatrzeć perełki. Dla mnie były to  dwie kurtki, które moja siostra kupiła sobie przy okazji jakiś zakupów. Zwykle podobają mi się propozycje Calvina Klaina, więc i te bardzo mi się spodobały. Widziałam też fajne biustonosze, które z tyłu wyglądają tak atrakcyjnie i ozdobnie, że można do nich nosić bluzki z mocno wyciętym z tyłu dekoltem lub sukienki bez pleców. Miłe, mięciutkie, bez fiszbin, po prostu ekstra !  Natomiast z sieciówek, które są u nas widziałam tylko dwie: Zara i H&M, ale być może jest ich więcej.  W żadnej nie byłam Są jeszcze dwa odpowiedniki naszego Tk- Maxa: jeden nazywa się TJ-Max, a drugi Marshall. 
Mają tutaj jedną zasadę i jedną praktyczną rzecz, które  szalenie mi się  spodobały, a które chętnie "przeflancowałabym" na rynek polski: po pierwsze, w większości sklepów zakupiony towar w formie nienaruszonej można zwracać bez ograniczeń czasowych; druga rzecz: kupując komuś prezent można poprosić o paragon podarunkowy, czyli taki, gdzie cena za zakupiony produkt jest ukryta pod właściwym  kodem. Jest to o tyle praktyczne, że daje się prezent łącznie z takim paragonem i jeśli darczyńca jest zadowolony- paragon ląduje w śmieciach czy w pudełku z gwarancjami. Jeśli prezent okazał się nie trafiony, obdarowany może iść i oddać daną rzecz do sklepu odbierając już gotówkę, lub zamienić na coś innego. 
Mam w domu sporo paragonów przypisanych rzeczom, które są u  ludzi przeze mnie obdarowanych. Czy nie fajniej byłoby nie "zaśmiecać" swoich półek teczkami pełnymi  czegoś, co już nas nie dotyczy? Dla mnie super!
Osobiście nie przepadam za chodzeniem po sklepach, no chyba, że mam konkretne marzenie czy potrzebę- wtedy jest to przyjemne. Tutaj zakupy robię niezbyt często, bo pod moje i swoje potrzeby robią je właściciele domu, w którym mieszkam. Nie mniej jednak będąc ostatnio na zakupach stwierdziłam, że fajnie jest móc samemu- tylko poprzez rzucenie okiem na półkę- wybrać cokolwiek, na co  ma się ochotę dokładnie w tym momencie.  
Słyszałam, że po Bożym Narodzeniu zaczynają się gigantyczne przeceny. Bardzo się cieszę, bo w końcu zdecydowałam kupić sobie Kindla. Za darmo, jak po Thanksgiving, raczej się nie da.
A szkoda ;)


*Właśnie dostałam informację od mojej siostry, że warzywa i owoce też się psują, ale pracownicy wszystko przebierają. Da się ? Da. U nas jest inaczej. Nieraz zwiędła rzodkiewka leży i czeka, aż ktoś ją kupi.
Mam w domu dużo różnych owoców i warzyw. Większość  w lodówce, ale sporo owoców leży także na wierzchu i z tych psują się tylko banany, natomiast pozostałe nie, i nie dlatego,  że są prędzej zjadane. Czasami leżą bardzo długo.  A w lodówce psuje się szczypior. I jeszcze maliny po 2 tygodniach. Reszta ma się naprawdę nieźle.
Tutaj jednak chciałabym dorzucić, że prowadziłyśmy z siostrą krótką wymianę poglądów na ten temat i ona twierdzi, że jej się psują wszystkie owoce miękkie, a także pomidory, papryka, pieczarki, winogrona i cebule. Nie wiem, dlaczego tak jest... ona zwykle robi zakupy w polskim sklepie (tam też kiedyś kupiłam bardzo nieciekawe jabłka- kompot był z nich wyborny !) U mnie wymienione przez nią produkty zalegają, ponieważ moi znajomi są zakupoholikami i mamy dwie gigantyczne lodówki zapakowane tak, ze  nawet kupiona ostatnio cebula nie mogła się już zmieścić. No i co ? Winogrona  więdną po miesiącu. Mam truskawki, które leżą trzeci tydzień i można je spokojnie jeść. Dzisiaj zużyłam pieczarki, które także zostały zakupione trzy tygodnie temu i nawet się nie pomarszczyły; jedynie lekko zrobiły się ciemniejsze. Dwutygodniowa zielona papryka jeszcze sobie długo poleży i nic jej nie będzie. Niektóre liście jarmużu dzisiaj wyrzuciłam, bo zżółkły. Miały dwa tygodnie. Brukselka leżała 1,5 miesiąca, aż się nad nią ulitowałam, zdjęłam z kilku sztuk zwiędłe wierzchnie listki i ugotowałam na parze... Mogłabym tak mnożyć przykłady, ale po co.
Jaki wniosek ?- Może niech każdy wysnuje go samodzielnie.

sobota, 28 listopada 2015

Happy Thanksgiving !!!

Święto Dziękczynienia. Największe amerykańskie święto, o którym wie chyba cały świat. Z czym się kojarzy poza granicami ameryki ?- głównie chyba z jedzeniem indyka. Przynajmniej tak jest w Polsce. Zresztą nawet wśród Polonii amerykańskiej mówi się: "gdzie idziesz na indyka ?", "na indyka byliśmy u...". 
Jaka jest geneza Święta Dziękczynienia ?
W XVII w., podobno w roku 1620 na jesieni (w źródłach nie ma zgodności co do tej daty) przypłynęło do Ameryki ponad 100 angielskich separatystów (odłam kościoła anglikańskiego), którzy osiedlili się w stanie Massachusetts. W czasie pierwszej srogiej zimy zmarło z zimna i głodu ponad 40 osób z przybyłej ekipy. Reszta z trudem przetrwała tak trudny dla nich czas. Kiedy w kolejnym roku- dzięki łaskawości wiosenno- letniej aury zebrano obfite  plony, pielgrzymi z Anglii postanowili uczcić to wydarzenie wraz z miejscowymi Indianami z plemienia Wampanoagów składając Dziękczynienie Bogu za przetrwanie srogiej zimy. Uczta towarzysząca modłom trwała trzy dni, a głównym jej daniem były dzikie ptaki. Można tę uroczystość trochę porównać do naszych dożynek. W 1863 roku prezydent Stanów Zjednoczonych, Abraham Lincoln, ogłosił Święto Dziękczynienia świętem narodowym. To jest wersja amerykańska i całe Stany Zjednoczone świętują zawsze w czwarty czwartek listopada. 
Kanadyjska wersja jest taka, że pierwsza uroczystość tego typu miała miejsce w 1578 roku, kiedy podróżnik Martin Frobisher złożył dziękczynienie za ocalenie życia. Miało to miejsce w okolicach Nowej Funlandii i Labradoru. W Kanadzie Święto Dziękczynienia celebruje się w drugi poniedziałek października. Prawdę mówiąc, nigdy wcześniej  nie słyszałam o różnym terminie obchodów tego święta w Ameryce Północnej i Kanadzie.
Nie ma również w źródłach zgodności co do tego, czy święto ma charakter li tylko narodowy, czy także ma wymiar religijny. 
Tak czy siak, cała amerykańska ludność już parę dni wcześniej szykuje się do obchodów swojego największego święta. W jaki sposób ?- oczywiście głównie robiąc zakupy. Do koszyków trafia cała masa produktów spożywczych, które zamieniają się później w pyszne i pięknie wyglądające dania. W sklepach wszyscy się nawzajem pozdrawiają i życzą sobie wesołych i dobrych Świąt Dziękczynienia- jak u nas na Boże Narodzenie. W środę tworzą się na drogach gigantyczne korki, ponieważ  kto żyw i tylko   może przemieszcza się, aby na czas dojechać do swojego rodzinnego domu, by  wraz ze swoją najbliższą rodziną, czasami przyjaciółmi spędzić ten wyjątkowy dla siebie czas w roku. 
Tak się złożyło, że również miałam przyjemność wziąć udział w świętowaniu. Zostałam zaproszona do przyjaciół moich całkiem świeżo zapoznanych polskich znajomych. Zajechaliśmy razem pod piękny dom, który spokojnie mogłabym nazwać małym pałacem. W przepięknych, klimatycznych wnętrzach panowała bardzo ciepła i miła atmosfera. Część przybyłych gości, głównie panowie, delektowali się bardzo dobrym winem oraz toczyli rozmowy: najpierw o biznesie i o samochodach :), potem o odbytych i zaplanowanych podróżach . Natomiast żony panów, również zaopatrzone w kieliszki z winem, w dużej kuchni pomagały pani domu układać na patery przyniesione przez siebie, a wcześniej wyczarowane w domu potrawy. Młodzież, która przyjechała na ten czas ze szkół do swoich domów radośnie spędzała ze sobą czas. Aż miło było popatrzeć !    W piekarniku ciągle siedział król wszystkich potraw: indyk. Było nas 12 osób dorosłych i kilkanaścioro dzieci, głównie młodzież, która miała swój oddzielny stół. 
W końcu wszystkie dania  trafiły z kuchni do salonu. Cmokania było sporo, bo i widok był imponujący (na zdjęciach tylko część z przygotowanych potraw)


Bardzo przydał się dodatkowy, stojący obok okrągły stół, bo główny nie był w stanie wszystkiego pomieścić. Chciałam spróbować jak największej ilości dań, bo wszystko czego tutaj mogę doświadczać jest dla mnie nowe. Niestety, pomimo iż nakładałam sobie niewielkie ilości, nie byłam w stanie wszystkiego skosztować.
Na koniec zostawiłam sobie indyka. Był obłędny !!! Faszerowany warzywami, obłożony podskórnie masłem, opatulony w "sweterek" z przeplecionych plastrów bekonu rozpływał się w ustach ! 






Czasami żałuję, że mam tak mały żołądek, bo kocham dobre jedzenia i chętnie jeszcze bym się po delektowała. Nic to, może przy innej okazji. Teraz mam już tutaj całkiem sporo znajomych, którzy świetnie gotują :) Mam też nadzieję, że następnym razem i ja będę mogła przygotować  jakiś swój specjał, który wszystkim również będzie smakował wybornie. 
Czasami w sobotę są "poprawiny", bo zwykle sporo jedzenia zostaje. Ludzie znowu się odwiedzają, ale już bardziej na luzie, w mniej oficjalnych strojach. 
Jeszcze z ciekawostek związanych ze Świętem Dziękczynienia: tradycją jest, że głowa państwa ułaskawia jednego, czasami dwa indyki. Tak też było i wczoraj. Barak Obama podobno stwierdził żartobliwie: "chciałem zjeść tego frajera, ale go ułaskawię". 
Ludzki pan. 

wtorek, 17 listopada 2015

Północ - Południe

Kiedy byłam jeszcze w Polsce wielokrotnie słyszałam od ludzi doświadczonych, że jazda samochodem po Ameryce to bułka z masłem: szerokie drogi, niewiele znaków drogowych rozpraszających uwagę, czytelne oznaczenia i proste zasady ruchu drogowego. Ciekawa byłam, czy faktycznie tak jest, bo w Lake Forest czekał  na mnie samochód, co daje dużą swobodę, kiedy mieszka się w takim miejscu.
Po przyjeździe nie tak od razu chciało mi się wsiąść do auta i pojechać gdziekolwiek, pomimo że prowadzenie samochodu zawsze było dla mnie wielką przyjemnością i uważam się za dobrego kierowcę.
Po pierwsze: oznaczenia dla osoby,która widzi je pierwszy raz nie są znowu takie czytelne. Trzeba dokładnie się zapoznać jak są oznakowane numery dróg, numery zjazdów z autostrad, "zauważać" oznaczenia limitu prędkości, które także wyglądają zupełnie inaczej. Po drugie: przepisy faktycznie są przyjazne, nie mniej jednak trzeba pamiętać, że są inne. Jak tylko przyjechałam, mój szwagier od razu  mnie poinformował, że na amerykańskich drogach najistotniejsze są w zasadzie tylko dwie rzeczy: znak STOP, który pojawia się tutaj na najmniejszym nawet skrzyżowaniu i bezwzględnie trzeba się zatrzymać, a nie tylko zwolnić do minimum oraz to, że pierwszeństwo ma ten, kto pierwszy znajdzie się na skrzyżowaniu. Reszta nie jest tak bardzo istotna, ale oczywiście trzeba ją znać. Aaaa, sygnalizacja świetlna jest oczywiście ważna :). Jest rozmieszczona trochę inaczej niż u nas.
Trzecią rzeczą, która była inna, a do której musiałam się przyzwyczaić była automatyczna skrzynia biegów. Od tego też zaczęłam. Po tygodniu pobytu w Ameryce wsiadłam do auta i wyjechałam na malutkie uliczki naszego osiedla, aby opanować nogę, gdyby miała ochotę na częste przyciskanie trzeciego, nieistniejącego pedała oraz rękę, która jest przyzwyczajona do zmiany biegów. Generalnie poszło gładko i jedyna rzecz jaką chce mi się robić  do tej pory, to  wrzucenie dwójki zaraz po ruszeniu. Potem było nasze miasteczko. W czasie tego wyjazdu odczuwałam trochę napięcia, ale uświadomiłam sobie, iż nie było to spowodowane  tym, że sobie nie poradzę na drodze, a tym, że gdyby ktoś mnie z jakiegokolwiek powodu zatrzymał to najpewniej miałabym problem, aby się porozumieć.
Po dwutygodniowej przerwie od jeżdżenia przyszła kolej na "poważniejszą" trasę. Jechałam od siebie, z północy na południe, gdzie mieszkają moja siostra i szwagier. Ok. 90 km. Przyznam, że było to dla mnie wyzwanie, ponieważ: robiłam to po raz pierwszy, nie miałam GPS-a, który niewątpliwie ułatwiłby całą sprawę, była godzina 7 p.m. więc było już zupełnie ciemno. Jednak moja desperacja zwyciężyła. Siostra napisała mi sms-a jak dojechać, koleżanka zaopatrzyła mnie w plastikową mapę i ruszyłam.
Drogi w Ameryce są faktycznie dość szerokie, bo poza osiedlowymi większość dróg lokalnych jest 4 pasmowa: dwa pasy w jedną, dwa w drugą stronę. Autostrady, którymi jechałam miały od 3 do 5 pasów. Wydaje mi się, że na innych bywa i więcej, ale jak będę miała okazję sprawdzić, to będę wiedziała na pewno. Prędkość, którą mogłam się przemieszczać oscylowała między 55 a 65 mil/h ; była również zaznaczona ta minimalna: 45 mil. Byłam chyba jedyną osobą, która nie przekraczała 65 mil, ale wynikało to tylko z tego, że musiałam być uważna i czytać znaki ;)
Autostrady były oczywiście płatne. A wiecie ile ?-  1,5 $ !!! co na nasze daje niecałe 6 zł. Czyż nie fantastycznie :) To, co bardzo mi się także podoba, a dotyczy  pobierania opłat to system. Jest dwojaki. Albo montaż w samochodzie urządzenia, które wysyła sygnał i po przejechaniu miejsca opłat nawet nie trzeba zwalniać, bo inne, zewnętrzne urządzenie sczytuje potrzebne informacje i od razu obciąża konto właściciela samochodu (dla takich aut są wydzielone 3-4 lewe pasy autostrady- w tym miejscu ich ilość się prawie podwaja) albo zjeżdża się na prawo, podjeżdża się pod bramki i wprawnym ruchem wrzuca się monety do dużego, otwartego, metalowego pojemnika. To jest super ! Nie trzeba celować w żadne małe dziurki ani nic takiego, tylko rzucasz i cześć. Myślę, że obyty z tym systemem kierowca wystarczy jak zwolni i bez zatrzymywania się zrobi opłatę ;). Ale żeby nie było... jeśli nie mamy wyliczonych drobnych pieniędzy do wrzucania, to jest także stanowisko, gdzie wkłada się pieniądze do otworu, a maszyna wydaje resztę. Na amerykańskich autostradach- frontem do klienta :)
Po godzinie dojechałam do mojej rodziny bezbłędnie. Byłam z siebie bardzo dumna- oni ze mnie chyba też. Droga powrotna także nie nastarczyła żadnych problemów, poza chwilą, kiedy miałam ruszać sprzed domu i okazało się, że akumulator jest rozładowany. Szwagier poszedł po swojego siostrzeńca, który miał klemy i po chwili mogłam odjechać. Wiwat mężczyźni !!! Całkiem do niedawna o wszystko musiałam się troszczyć sama. Do zrobienia oczywiście, ale nie zawsze było łatwo. Tym bardziej doceniam pomoc. 
Myślę, że trasa północ- południe stanie się tą, którą będę używać najczęściej. Póki co. 
Na koniec informacja, ile kosztuje zrobienie prawa jazdy w stanie Illinois. 
Trzymajcie się krzeseł:
Zezwolenie na naukę jazdy...................................$20
Prawo jazdy dla osób w wieku 18-20 lat................$5
Prawo jazdy dla osób w wieku 21- 68 lat ............$30
Prawo jazdy dla osób w wieku 69-80 lat................$5
Prawo jazdy dla osób w wieku 81-86 lat ...............$2
Prawo jazdy dla osób powyżej 87 roku życia ........bezpłatnie
Tymczasowe prawo jazdy .................................   $30
Dodanie nowej kategorii, nie przy odnawianiu......$5
Zezwolenie na prowadzenie autobusów szkolnych.$4

Najtańsza benzyna, a właściwie olej napędowy kosztuje ok. 2,8 $ za galon. Galon to 3,78 l. Rachunek jest prosty. Podobno przed "kryzysem" kosztował niecałego dolara.

Życie kierowcy w Stanach może być piękne. Poza chwilami, kiedy płaci mandaty :)

niedziela, 8 listopada 2015

Chicago i odwiedziny

Kiedy wiedziałam już na pewno, że jadę do Chicago, otworzyłam komputer aby sobie cokolwiek poczytać i zobaczyć na zdjęciach jak wygląda miasto,o którym chyba każdy Polak słyszał. Wszystkie zdjęcia wywołały u mnie- jak to mawia moja koleżanka- "efekt wow !". Potem rozmawiałam z dwiema osobami, które miały okazję odwiedzić Chicago i faktycznie były pełne zachwytu dla tego, co tam zobaczyły. Tym bardziej z dużą ciekawością i radością oczekiwałam na dzień, kiedy znajdę się po drugiej stronie oceanu, i kiedy będę miała okazję zobaczyć to, o czym słyszałam i co widziałam na zdjęciach. 
Następnego dnia po przyjeździe do USA moja siostra i szwagier zabrali mnie na przejażdżkę. Był piękny, słoneczny dzień. Pojechaliśmy do downtown, czym w Ameryce Pn określa się centrum miasta. Zaparkowaliśmy tuż nad jeziorem, skąd rozciągała się panorama miasta. Stałam i patrzyłam... patrzyłam i patrzyłam... z różnej perspektywy, bo się nieco przemieszczaliśmy i zastanawiałam się, gdzie to wrażenie, które zrobiło na mnie miasto z ekranu komputera. Ok, zdjęcia były robione o zmierzchu, kiedy miasto było oświetlone- takie ujęcia dodają dużo uroku. Teraz patrzyłam na słynne drapacze chmur w ilościach niezliczonych i ...nic. W tym miejscu mogłam zaśpiewać piosenkę Grzesia Turnaua z Piwnicy Pod Baranami, z tą różnicą, że on śpiewał o Nowym Jorku. Wrzucam link, gdyby nie było wiadomo o co chodzi:
https://www.youtube.com/watch?v=eZhvtHOV8u0 (muszę powiedzieć, że się uśmiałam odsłuchując tę wersję- sama mimika podkreśla istotę treści).
Siostra wyjaśniła mi, że od tej strony jest wiele budowli starych i dużo mniej atrakcyjnych niż nowe. Po spacerze wgłąb jeziora  ruszyliśmy samochodem na dalszą przejażdżkę ulicami centrum. Pomimo słońca było bardzo ponuro. Starałam się przez okno zobaczyć gdzie kończą się mijane wieżowce, ale nie było to łatwe. Faktycznie, ich wysokość robi  wrażenie! Architektura- trochę mniejsze. Natomiast to, co spodobało mi się bardzo, to rzeka Chicago przepływająca między wieżowcami przez samo centrum. Dwie części miasta łączą liczne mosty, w tym wiele zwodzonych. Rzeką można odbyć wycieczkę statkiem, na którą na pewno się wybiorę kiedy tylko się ociepli (te dwa zdjęcia są ściągnięte z internetu- prawda, że robią wrażenie :) ? )



Wczoraj po raz drugi miałam propozycję wyjazdu do downtown. Skorzystałam. Tym bardziej, że pojawiła się możliwość zobaczenia panoramy miasta z John Hancock Tower. Jest to wieżowiec ujęty na 33 miejscu wśród najwyższych budowli na świecie. Mieszka w nim przyjaciółka właścicielki domu,  który zamieszkuję. A tak na marginesie mieszkańcy Chicago są dumni z Willis Tower (poprzednio Sears Tower), bo jest to najwyższy budynek w Ameryce Pn (licząc do linii dachu) i 10 na świecie. Jakby kogoś interesowało, to najwyższy na świecie jest Burdż Chalifa w Dubaju, w Emiratach Arabskich.
Ale wracając do Chicago: znowu był piękny, słoneczny dzień. I znowu jadąc ulicami centrum miałam wrażenie, że jest tam strasznie ponuro. Wtedy uświadomiłam sobie: jak ma być nie ponuro, kiedy każda ulica to normalnej szerokości dwa pasy w jedną i dwa w drugą stronę, lub trzy w jedną, a po bokach wieżowce do samego nieba ! Słońce nie ma najmniejszej możliwości dotrzeć na dół. No chyba, że w samo południe, ale ja o tej porze nie byłam. 
Dopiero kiedy wjechałyśmy w słynną ulicę Magnificent Mile (Wspaniała Mila) zrobiło mi się przyjemnie: jest to ulica bardziej szeroka, a budynki o dość ciekawej i przyjemnej dla mojego oka architekturze, relatywnie niskie. Tam już było słonko ! :)
Kiedy wysiadłam z samochodu i znalazłam się na ulicy otoczona tymi monumentalnymi budynkami, zorientowałam się, o czym mówią ludzie mając na myśli wrażenie jakie wywołują drapacze chmur. W sumie nie da się tego ubrać w słowa: trzeba tego samemu doświadczyć. Chciałam ująć to w obiektywie, ale nawet w połowie nie ma tego wrażenia. Musiałabym się położyć na chodniku i wówczas coś z tego może by wyszło. Albo i nie.




Wpadłam na pomysł, aby podejść do samej ściany i zrobić ujęcie z dołu wzdłuż budynku (czasami żałuję, że nie mam lepszego obiektywu i większej umiejętności) i wygląda to tak: 


A tutaj już  z lekkiej perspektywy:





Tak jak z dołu, tak i z 44 piętra widok jest imponujący 






 A to dopiero niecała połowa wysokości John Hanckock Tower: budynek ma 100 pięter ! 
Czas na 64 piętro: 





Te małe zielone i niebieskie prostokąty to baseny na dachach "nieco" ;)) niższych wieżowców. Na samą górę nie dojechałam. Już te wysokości powodowały dużą potrzebę odsunięcia się trochę dalej od szyby. Może kiedyś odważę się na wejście na taras widokowy... kto wie. A ciekawostka jest taka, że na 44 piętrze jest samoobsługowy sklep spożywczy. To tak, żeby właściciele apartamentów i pracownicy biur nie musieli się fatygować za daleko po zakupy :)
Apartament, który miałam przyjemność zobaczyć składał się z dwóch połączonych w jedno mieszkań , a jego powierzchnia wynosiła- myślę- spokojnie 200 m kw ! Jeśli nie więcej. Pięknie i ze smakiem urządzony; elegancki i przytulny. Ale nic dziwnego: pani domu ma bardzo duży zmysł artystyczny, a poza tym zatrudniła dobrą ekipę wnętrzarską. Meble miały minimalną nutę orientalną, choć większość wykonana w Ameryce. Z racji mojej pasji bardzo mnie ciekawiło, jak tutaj ludzie mają urządzone domy czy mieszkania, jak wyglądają meble w stylu wintage, medern czy clasic. Póki co nie mogę nawet powiedzieć, że choć w minimalnym stopniu zaczynam mieć na ten temat jakieś pojęcie, bo ten apartament i dom, w którym mieszka moja siostra to zdecydowanie za mało. Mam nadzieję, że niejednokrotnie nadarzy mi się okazja do zapoznania się z tematem i nie raz poczuję zapach pieczonego chleba jak w apartamencie John Hanckock Tower. Jak na amerykański był całkiem smaczny :)) I jeszcze dostałam ciasteczko. 

Takie pani piecze i wstawia do sklepów z produktami naturalnymi. U nas by raczej nie przeszło, bo nic w nim nadzwyczajnego i odróżniającego od innych naszych ciastek z płatkami owsianymi i kawałkami czekolady. Tutaj pewnie to rarytas. Dla mnie dobre, choć trochę za słodkie. Ale i tak byłam wdzięczna, że zostałam poczęstowana i mogłam popróbować jak smakuje amerykańskie ciastko hand made.

A na koniec.... 
...ta - daaaaam !!!!


W tym czasie tak może być chyba tylko w Ameryce  ! Happy Christmas !!! ;)