środa, 13 stycznia 2016

Boże Narodzenie i Casino

Święta, święta i po świętach. Nawet już po Nowym Roku. Czas płynie nieubłaganie szybko. Dla mnie to nawet dobrze, bo zmiany mi się szykują, więc trochę liczę dni.
Pewnie wiele z Was zastanawia się, co ma Boże Narodzenie do kasyna. Ano ma: po prostu można ten świąteczny czas spędzić w takim właśnie przybytku zabawy. Być może w wielu głowach się to nie mieści, ale w mojej zmieściło się natychmiast, kiedy moja siostra ze szwagrem zadzwonili i złożyli mi taką propozycję.
Z powodu tego, że jestem bardzo daleko od niemal całej mojej rodziny, a także dlatego, że poprzednie moje Święta były dość traumatyczne, chciałam je spędzić w bardzo odmienny sposób, niż zwykle. Wtedy przyszła propozycja. Ale żeby nie było... świąteczny bigos, pierogi, barszczyk i sernik przygotowałyśmy i zabraliśmy wszystko ze sobą. Siostra postarała się także o opłatek.
Już 22 grudnia zapakowaliśmy świąteczne wiktuały, prezenty, ciuchy i ruszyliśmy w drogę.


Celem było miasteczko Battle Creek w stanie Michigan. W sumie nie daleko, bo jakieś 3 godziny jazdy autostradą. Tak na marginesie, jeśli komuś się zdaje, że drogi w Ameryce są znakomite, to się myli. Choć jednak  nie mogę się wypowiadać: "w Ameryce", bo tak naprawdę cóż ja mogę wiedzieć nie podróżując prawie w ogóle, może więc powinnam powiedzieć, że te, po których miałam przyjemność jeździć. Natomiast jakość  autostrady z Chicago do Michigan była wręcz beznadziejna. Przypominała dość mocno odcinek naszej A18 do A4 z Olszyny do Legnicy. Spytałam siostry czy wszystkie  autostrady wyglądają jak ta?  Odpowiedziała, że ta, którą jechaliśmy na święta była faktycznie wyjątkowo paskudna, a ona wie co mówi, bo zjeździli ze szwagrem Stany w dużym obszarze. 
Sama zwiedziłam trochę świata i mogę stwierdzić, że takie nawierzchnie jakie mają Niemcy trudno znaleźć gdziekolwiek indziej.
Ale wracając do Świąt Bożego Narodzenia. Generalnie w USA nie jest to święto, które miałoby taką rangę jak u nas. Nie ma ono takiej tradycji. Ameryka to kraj protestancki, więc może dlatego. W ogóle  po Wigilii jest tylko jeden świąteczny dzień, a nie dwa tak jak w Polsce. Jak pisałam wcześniej, Amerykanie bardziej przeżywają i szykują się do Thanksgiving niż do Bożego Narodzenia. Jedynie Polacy (może trochę Meksykanie z tym, że po swojemu), bardziej przywiązują wagę aby było tradycyjnie. Ale też nie wszyscy Polacy, a tylko Ci,  którzy doświadczyli tej tradycji bardzo mocno w swoich rodzinnych domach, a teraz kultywują to samo na obczyźnie. Ci, z którymi mieszkam są pod tym względem dość zamerykanizowani.
A zatem, tak jak u nas, jest Wigilia, gdzie spotykają się najbliżsi, a potem w pierwszy dzień Świąt dużo ludzi składa sobie wizyty i nie są to tylko  wizyty ograniczone do rodzinnego  kręgu. Nie ma 12 potraw, a tyle ile chce się gospodyni ugotować albo zakupić. 
Bywają też prezenty, ale nie zawsze. Powiedziano mi, że czasami rodzina się umawia, czy prezenty będą w Mikołaja, czyli 6 grudnia, czy w Boże Narodzenie. A jeśli wybierają to drugie, to też wygląda to różnie: w jednych domach obdarowują się w wieczór wigilijny, a w innych rankiem pierwszego świątecznego dnia.
No i są dekoracje domów. Ale jakże piękne! U nas zwykle są to światełka zawieszona na brzegu dachu, jakaś ustrojona choinka przed domem, czasem świecący renifer czy mikołaj, który się "wspina" po linie na balkon lub okno. Tutaj jest z pompą: oprócz światełek w ilościach ogromnych, są stawiane przed domami całe szopki w całkiem sporych rozmiarach. Lampiony, lampioniki, kapliczki i co tylko jest w sprzedaży i się świeci ląduje na przydomowych trawnikach. Naprzeciwko siostry domu Meksykanie uruchomili nawet do tego wszystkiego muzyczkę, więc jak tylko się ściemniało, płynęła sobie melodia... może była to nawet jakaś meksykańska kolęda- kto wie.































W sumie głównym naszym celem w tym czasie była dobra zabawa w kasynie. Przynajmniej moim. Zaraz więc po przyjeździe poszliśmy na rekonesans. Umówiliśmy się, że przeznaczamy 100 $ na dzień i jak nas wyzeruje to wychodzimy. Szwagier ma zdrowy rozsądek, to w razie czego miał nas wyciągać za nogi ;) Troszkę się obawiałam,  czy ze mną da radę, bo przeczuwam u siebie duszę hazardzisty, z powodu czego, tego typu lokale zawsze omijałam dużym łukiem. 
Postanowiłam jednak zaufać i pojechaliśmy. Kasyno było ogrooomne! Chyba z tysiąc automatów, mnóstwo stołów do black jack'a, pokera i innych nie znanych mi gier karcianych. Stoły do gry w kości i ruletki. Mniejsze stoły do tychże samych, z tym że już elektroniczne. Oddzielne sale z dużymi stołami, gdzie w zaciszu można było zagrać w bingo, ruletkę czy pokera  za duże pieniądze. W innych kasynach w takich salach obstawia się także wyścigi konne. Było też całkiem spore miejsce, gdzie można było siedząc na barowych stołkach- a jakże ;)-na wysoko zawieszonych telewizorach oglądać zawody sportowe.
No i cała infrastruktura: toalety, zimne i gorące napoje bez opłat, a także bary z jedzeniem, restauracje, kawiarnia (to wszystko już płatne) oraz bar z alkoholem, gdzie w blat były wbudowane tablety... oczywiście także do grania.
Pierwszego wieczoru dość szybko pozbyłam się swoich 100 dolarów. Trochę też marudziłam, że automaty  mnie nie "kręcą" bo naciska się tylko guzik i nie ma się żadnego wpływu na nic, i że chętnie bym się pobawiła innymi grami. Niestety, nie znałam zasad, a i odwagi zabrakło do porozumiewania się z obcymi przy grze, bo  jeśli chodzi o sam angielski, to za wiele go znać nie trzeba było. Szwagier mnie jednak uświadomił, że jak zaczyna się wygrywać na automatach to i one stają się fajne. Za długo tego wieczoru nie poszaleliśmy, bo fundusze się skończyły, a i późno zajechaliśmy.
Na drugi dzień poszliśmy trochę pozwiedzać miasteczko. Słynie ono z tego, że dawno, dawno temu Adwentyści Dnia Siódmego eksperymentując ze zbożem w celu promocji diety wegetariańskiej wynaleźli "niechcący" płatki kukurydziane. Miasteczko niewielkie, bo liczące ok. 53 tys. mieszkańców nie przedstawiało sobą niczego nadzwyczajnego. Nie podobało nam się, choć na zdjęciach nie wygląda najgorzej, ale to dlatego, że ujmowałam najlepsze- w/g siebie- obiekty. Dość wyludnione jak na porę dnia, w której zwiedzaliśmy.






Było też bardzo wietrznie, wiec tym bardziej skróciliśmy sobie czas pobytu w miasteczku i ruszyliśmy do naszego celu, którym było oczywiście kasyno. Bardzo chciałam porobić mnóstwo zdjęć, ale niestety okazało się, że w kasynie zdjęć robić nie można. Musiałam się zatem bardzo "kitrać"- jak to mawia mój syn. Dojechaliśmy wczesnym popołudniem i z tego powodu było  jeszcze  relatywnie mało ludzi. 

 

 




 



Tego dnia było znacznie lepiej. Szwagier miał rację: od razu było miło i brak wpływu na wygraną czy przegraną przestał mieć znacznie.  Trafiłam na znakomitą maszynę, która miała obraz w 3D, niesamowite dźwięki, a na dodatek efekty specjalne w postaci różnych drgań w fotelu kiedy padała choć najdrobniejsza wygrana. Cała zabawa działa się  w Egipcie. Naprawdę kapitalna grafika!
Tego dnia mogliśmy sobie pograć całkiem długo, bo ok. 8 godzin, a ludzi naszło  tyle, jak latem na "Monciak" w Sopocie. Szczęście sprzyjało, więc zabawa była faktycznie przednia. Graliśmy na maksa, czyli do czasu, dopóki się nie skończyły pieniądze. Szwagier trzymał bardzo kciuki, abym wyjechała takim autem :) :


To była nagroda za gigantyczną wygraną w pokera albo black jack'a. Zatem nie dla psa kiełbasa ;)
Trzeciego dnia była Wigilia. Z racji tego, że był to także ostatni dzień zabawy w kasynie postanowiliśmy przenieść uroczystą kolację na śniadanie. 























Reszta w lodówce :). A poza tym nie ilość, a jakość się liczy!
Były połączenia z rodzinami w Polsce, wzruszenie, trochę łez... A po południu...  tak!- zabawa w kasynie  do późnego wieczoru. Ostatni dzień nie był dla mnie łaskawy i gdyby nie siostra i szwagier, którym powodziło się znacznie lepiej dawno bym odpadła, jednak oni mieli dużo lepszy wieczór i podzielili się ze mną swoimi wygranymi. Dzięki temu moja agonia trwała zdecydowanie dłużej. 
Jeśli komuś się wydaje, że byliśmy jedynymi osobami w kasynie w wieczór Wigilijny, to się grubo myli. Było mnóóóstwo ludzi. Tak też można, jak widać. 
Z ciekawostek: widziałam starszą panią, która dwa dni z rzędu przyjeżdżała na wózku oraz panią, która miała jakieś rurki w nosie, poruszała się przy pomocy "balkonika" i tępym wzrokiem paląc papierosa patrzyła w maszynę, na której ustawiały się różne obrazki, ale nie te, co trzeba. Szwagier mi opowiadał, że kiedyś wnieśli do kasyna gościa na noszach, który leżąc na brzuchu mógł tylko naciskać ręką guzik. Jak widać, może być także niebezpiecznie, dlatego trzeba uważać, aby nie dać się wkręcić.
Podsumowując ten czas, najlepiej szło mojej siostrze, najsłabiej mnie. Bilans był taki, że przepuściłam jakieś 400, może 450 $. I tylko dlatego szwagier mnie za nogi nie wyciągał, bo nie wiedział, że miałam ukryte dodatkowe 100 $ w portfeliku ;)  Zresztą jak się okazało- moja siostra także! Tylko ona na koniec wyszła jednak z wygraną. Nie za dużą, ale bawić się przez tyle godzić w ciągu trzech dni i jeszcze wyjść z pieniędzmi to frajda. 
Ktoś by mógł powiedzieć: łomatkobosko! Tyle pieniędzy stracić! Ale ja nie żałuję: po pierwsze dobrze zarabiam; po drugie chciałam w końcu zobaczyć jak to jest w tego rodzaju przybytku rozrywki (w końcu jestem w Ameryce ;); po trzecie:  póki co, była to pierwsza moja rozrywka od kiedy tutaj jestem; no i w końcu po czwarte: tyle ludzi przepija, przepala, przegrywa na giełdzie, gubi, przejada takie pieniądze, to ja mogę je sobie przegrać. Tym bardziej, że była to jednorazowa przygoda.
Chyba :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz